Duncan
zauważył ich, zanim jeszcze podeszli blisko. Rozmawiał z kimś, kiedy jego
spojrzenie przesunęło się na Ellen, a potem na towarzyszącego jej Alistaira.
Odprawił żołnierza ruchem dłoni i obrócił się przodem do nich, pozwalając sobie
na lekki uśmiech. Ellen musiała przyznać, że wyglądał groźnie – stał w lekkim
rozkroku, z rękoma splecionymi na plecach, w swojej nietypowej zbroi, mrużąc
oczy. Gdyby nie to, że wiedziała, jak spokojnym był człowiekiem, mogłaby
uwierzyć w to, co widziała.
Nie tylko
Duncan ich wypatrzył. Shegar zerwał się z ziemi i, piszcząc jak mały szczeniak,
pomknął w stronę Ellen. Prawie wywrócił Davetha, który przypadkiem znalazł się
na jego drodze. Ellen uśmiechnęła się szeroko i rozłożyła ręce, pozwalając
Shegarowi skoczyć w jej ramiona. Oparł przednie łapy na jej piersi, sięgając
zaślinionym pyskiem do twarzy. Ciepły język przy jednym ruchu przesunął się od
jej policzka prawie po czoło. Ellen roześmiała się, próbując odsunąć od siebie
ogromny łeb.
— Na oddech
Stwórcy — usłyszała trochę przestraszony głos Alistaira.
Wygrała.
Shegar opadł z powrotem na ziemię, a Ellen mogła pogłaskać jego pysk. Wytarła
twarz, żałując, że nie miała pod ręką żadnego suchego materiału. Jeszcze
uśmiechając się ciepło, uniosła spojrzenie na Alistaira. Wyglądał na
zaskoczonego, chociaż nie przypatrywał się Shegarowi. Szybko odwrócił wzrok.
We troje
zbliżyli się do Duncana oraz czekających rekrutów. Daveth pomachał do niej, ale
Ellen udała, że tego nie zauważyła. Zajęła się głaskaniem Shegara, nagle czując
się dziwnie. Otaczali ją zupełnie obcy ludzie. Mężczyźni. Była tak daleko od
domu.
— Udało ci się
znaleźć Alistaira, jak widzę — odezwał się Duncan. — To dobrze. Rozumiem, że
możemy już rozpocząć przygotowania.
Odsunęła myśli
od bezsensownych spraw i skupiła wzrok na Duncanie. Bez słowa skinęła głową,
próbując nie zerkać na stojącego przy niej Alistaira.
— Zakładam, że
skończyłeś już drażnienie magów, Alistairze — zwrócił się do niego Duncan,
przeniósłszy na niego przeszywający wzrok.
Alistair
uśmiechnął się niewinnie. Wyglądał jak karcony chłopiec.
— Co mogę
powiedzieć? — westchnął. — Czcigodna Matka zastawiła na mnie pułapkę. Poczuciem
winy włada tak, że powinni znaleźć dla niej miejsce w armii.
— Zmusiła cię,
byś obraził maga, tak? — spytał, w jego głosie rozbrzmiał gniew. — Nie możemy
nikogo do siebie zrażać, Alistairze. Nie możemy też dostarczać argumentów tym,
którzy wykorzystają je przeciw nam.
Alistair
spojrzał w bok.
— Masz rację,
Duncanie — wymamrotał. — Przepraszam.
Ellen poczuła
potrzebę pocieszenia go. Przecież rozmowa z tamtym magiem wcale nie była taka…
nieprzyjemna. I mag był prostakiem? Nie wiedziała jednak, czy powinna coś mówić
albo robić. Koniec końców nawet nie drgnęła, spoglądając na Duncana.
— Dobrze więc,
skoro wszyscy już tu jesteśmy, możemy zaczynać — stwierdził Duncan, pokręciwszy
nad Alistairem głową. — Wasza czwórka uda się do Głuszy Korcari, gdzie wykona
dwa zadania. Po pierwsze macie zdobyć trzy fiolki krwi mrocznych pomiotów, po
jednej dla każdego rekruta.
— Nareszcie
trochę akcji — westchnęła z ulgą, mimowolnie wywracając oczami.
Im więcej
czasu spędzała w tym przeklętym obozowisku, tym głupsze myśli ją nachodziły.
Potrzebowała się czymś zająć. Zaraz.
— Bez
wątpienia — zgodził się Duncan. — Mroczne pomioty raczej niechętnie dzielą się
swą krwią z potrzebującymi — dodał żartobliwie. — Gdzieś w Głuszy znajdowało
się niegdyś porzucone archiwum Szarej Straży. Być może została tam pewna liczba
zwojów zabezpieczonych za pomocą magicznej pieczęci. Chcę, byś je odzyskał,
Alistairze.
Alistair bez
słowa skinął głową. Ellen zerknęła na niego, nie kryjąc irytacji. Mieli wstąpić
do zakonu, ale trzymać się z dala od jego interesów? Zmarszczyła czoło.
Urodziła się wśród szlachty, nie była taka głupia, żeby to odpuścić.
— Co to za
zwoje? — mruknęła.
— Stare
traktaty, jeśli tak bardzo cię to interesuje — odparł Duncan i splótł ręce na
plecach, spoglądając w buzujące przed nim płomienie. — Obietnice wsparcia
złożone dawno temu na ręce Szarych Strażników. Dawniej traktowano je wyłącznie
jako formalność. Ponieważ jednak tak wielu zapomniało o złożonych przez siebie
obietnicach, podejrzewam, że dobrze byłoby dysponować czymś, co odświeży im
pamięć.
Ellen skinęła
głową. Teraz wszystko było jasne. Zerknęła na milczących Davetha i sir
Jory’ego, nie rozumiejąc, dlaczego przypatrywali jej się niepewnie. Może
przyjęło się, że Strażnicy nie zadawali pytań, tylko wykonywali rozkazy?
Cóż, jeśli
tak, to tradycja będzie musiała ulec zmianie.
— Znaleźć
archiwum i trzy fiolki krwi — podsumowała. — Zrozumiano.
Duncan popatrzył
na nią rozbawiony, posyłając jej lekki, całkiem przyjazny uśmiech. Odchrząknął
zaraz i znów skupił się na cichym Alistairze. Jego spojrzenie stało się
przeszywające, prawie karcące – i Ellen naprawdę nie miała pojęcia, skąd ta
zmiana. Zerknęła na Alistaira, ale nie wyglądał na wystraszonego.
— Uważaj na
swoich podwładnych, Alistairze. Wracajcie szybko i bezpiecznie — poprosił Duncan.
Alistair
uśmiechnął się do niego ciepło.
— Tak jest.
— Niech
Stwórca czuwa nad wami. — Duncan obrócił głowę w stronę drewnianej bramy
przysłaniającej wyrwę w murach.
Ellen podążyła
za jego wzrokiem, czując mrowienie w koniuszkach palców. Nie mogła się
doczekać, aż w końcu gdzieś pójdą, coś zrobią. Cokolwiek. Spacerowanie po
zatłoczonym, pełnym nerwowych ludzi obozowisku nie dawało żadnej przyjemności
ani ulgi. Za to wyprawa do Głuszy Korcari z pewnością zajmie jej myśli na tyle,
by nie skupiała się na głupotach. Może nawet pozna lepiej nowych towarzyszy i
nie będzie się przy nich czuła tak bardzo niepewnie.
— Zobaczymy się
po powrocie — pożegnał się Duncan i poklepał Shegara po łbie.
Wraz z jej
ogarem u boku skierował się do olbrzymiego, wystającego ponad gałęzie drzew
namiotu króla Cailana. Ellen odprowadziła ich spojrzeniem – czuła się
spokojniej, kiedy Shegar zostawał w obozowisku. W Głuszy Korcari coś mogłoby mu
się stać.
Alistair
zwrócił na siebie jej uwagę głośnym odchrząknięciem. Popatrzył po twarzach
otaczających go osób, uśmiechając się pogodnie, i wskazał na zamkniętą bramę.
Ellen przechyliła głowę. Nie wyglądał jak ktoś, kto mógł sobie poradzić z
dowodzeniem jakąkolwiek grupą, ale to nie ona była Szarym Strażnikiem.
Alistair
ruchem ramion zachęcił ich, by ruszyli w odpowiednią stronę.
— To w drogę!
***
Ellen nie
miała wątpliwości, kiedy wkroczyli do Głuszy Korcari.
Po opuszczeniu
obozu powoli schodzili wąską kamienną dróżką wiodącą wzdłuż zbocza. Do pewnego
momentu towarzyszyła im tylko skarpa, mech oraz głazy, aż nagle, gdy wyłonili
się zza zakrętu, ukazały się wysokie, strzeliste drzewa, przeważnie sosny i świerki.
Ellen przystanęła, sunąc oszołomionym wzrokiem po bujnych koronach i smukłych,
ciemnych pniach. Poczuła przyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Głusza
wydawała się taka spokojna, taka odcięta od wszystkich strasznych wydarzeń,
taka… dzika.
Zeszli z
uwierających w stopy kamieni na miękki mech, zagłębiając się między wiekowe
drzewa. Tuż przy ziemi unosiła się mgła, zewsząd docierał zapach wody oraz
butwiejących roślin, chłodny wiatr leniwie poruszał gałęziami krzewów. Ellen
rozglądała się, chłonąc rozciągające się wokół krajobrazy. Nawet obecność jej
trzech towarzyszy przestała przeszkadzać. Nie mówili niczego, szli dość cicho.
Idealnie.
Ellen
zauważyła dziwny głaz. Wyglądał tak, jakby ktoś postawił go pionowo, by wyryć
na gładkiej powierzchni fikuśne znaki. Przyjrzała mu się z ciekawością –
słyszała, że w Głuszy Korcari żyli Chasyndzi. Może to ich dzieło? Czy ktoś w
ogóle wiedział coś o terenach, na które weszli? Zmarszczyła czoło. Na pewno nie
ona.
Uniosła rękę,
by chwycić ramię Alistaira i go zatrzymać. Nie oderwała jednak zaciekawionego
spojrzenia od głazu i to prawdopodobnie było błędem. Natrafiła na czyjąś dłoń,
poczuła, że zaciśnięto palce na jej ręce. Mocniej zmarszczyła czoło i
popatrzyła zdenerwowana w dobrą stronę.
Alistair stał.
Dłoń unosił, by dać im znać, że mają się zatrzymać. Na oddech Stwórcy, ale się
wygłupiła. Natychmiast wyrwała rękę z jego delikatnego uścisku i schowała ją za
plecami, wbijając wściekły wzrok w ziemię. Usłyszała złośliwy chichot, chyba
Davetha. Musiała bardzo mocno zacisnąć usta, żeby nie odwarknąć niczego
uszczypliwego.
— Coś jest nie
tak — oznajmił Alistair.
Ellen zerknęła
na niego. Nie przypominał już tego pogodnego, zbyt często uśmiechającego się
faceta. Powaga na jego twarzy przyprawiła ją o nieprzyjemny dreszcz. Rozejrzała
się wokół, szukając tego, co mu nie pasowało. Wśród drzew nic się jednak nie
ruszało. Nie słyszała żadnego niepokojącego dźwięku.
Zmrużyła oczy.
Właściwie ta cisza była dość dziwna? W lasach zwykle rozlegały się
najróżniejsze odgłosy. Teraz powietrze wydawało się… martwe.
— Zachowajcie
ostrożność — polecił Alistair i sięgnął po miecz.
Ellen
niechętnie skinęła głową. Nerwowość zacisnęła się na jej mięśniach, utrudniając
dobycie sztyletu. Ostatnim razem używała broni jeszcze w Wysokożu. Nie pamiętała
nawet, żeby czyściła ostrza. Westchnęła i bez pośpiechu wyciągnęła jedno z nich
przed sobą.
Klinga była
czysta. Pewnie Duncan o to zadbał.
W gardle
stanęła jej trudna do przełknięcia gula. Kilka tygodni temu na tym sztylecie
znajdowała się warstwa ludzkiej krwi. Przelanej z jej ręki.
— Uwaga! —
usłyszała ostrzegawczy głos sir Jory’ego.
Cofnęła się
gwałtownie, ogniskując spojrzenie na wyłaniającym się z krzaków wilku. Zwierzę
podwinęło górną wargę, szczerząc kły. W jego piersi narósł niski, wibrujący warkot.
Był wielki, większy od Shegara, o ciemnej, skołtunionej sierści. Ellen jeszcze
nigdy nie widziała wilka z takiego bliska.
Zauważyła, że
Daveth kilkoma sprawnymi ruchami nałożył cięciwę na swój łuk. Przygotował się
do strzału, prostując się, wzrok zawiesił na czającym się przed nimi wilku.
Nawet się nie zawahał. Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu. Powinna
sięgnąć po drugi. Co mogła zdziałać jednym? Dokładnie nic.
— Dobre oko,
ale on jest tylko jeden — rzucił Daveth.
— Wilki nie
podróżują samotnie — odparł Alistair. — A jeśli zdarzają się samotniki, nie atakują
ludzi. Musi ich tu być więcej.
Wilk kłapnął
paszczą. Trudno było to uznać za potwierdzenie albo zaprzeczenie.
— To może być
sprawka pomiotów. Wszystkie żywe stworzenia wariują, kiedy wychodzą na
powierzchnię — ciągnął. — Unieszkodliwimy go szybko, żeby być gotowym w razie
nadejścia jego kompanów. Równie dobrze mógł mieć za zadanie odwrócić naszą
uwagę.
Ellen nie była
pewna, czy wilki stosowały takie fortele, ale też nie miała pojęcia, jak
zachowywały się wilki skażone Plagą. Skinęła głową, czekając na więcej
wytycznych. Zdążyła tylko krzyknąć, odskakując w bok.
Wilk rzucił
się w stronę stojącego nieruchomo Davetha, jednak w połowie drogi padł
przygnieciony do ziemi. Dwuręczny miecz sir Jory’ego zagłębił się w jego karku,
przez wyrwę w ciele wylała się ciemna krew. Ellen poczuła, że robiło jej się
słabo.
Wilk ani
drgnął. Ciemne ciało zwiotczało, błyszczące ślepia zmatowiały.
— Łatwo posz… —
zaczął sir Jory, opuszczając broń.
Wokół poniosło
się przejmujące wycie. Ellen rozejrzała się wokół – jej wzrok padł na
nadciągające pośród mgły kształty. Nie mogła się ich doliczyć. Na pewno było
ich dużo. Za dużo. Dlaczego atakowały? Z zemsty za tego, którego zabili?
Otworzyła
usta, by się odezwać, ale nie miała okazji. Nawet nie drgnęła, gdy wilki
rzuciły się na nich, a sir Jory i Alistair śmiało odpowiedzieli na atak. Gdzieś
obok niej świsnęła wypuszczona przez Davetha strzała i rozłupała czaszkę
jednego z drapieżników. Ellen wstrzymała oddech, walcząc ze ściśniętym gardłem.
Nie mogła. Nie
mogła się ruszyć. Dokoła rozbryzgnęła się krew, chlusnęła na ciemny mech prawie
czarnymi plamami. Śmierdziała. Normalna krew nie miała takiego zapachu. Ellen
chciała odetchnąć, ale nie była w stanie. Na piersi coś jej zaciążyło, aż
rozbolały ją żebra. Jak miała zabić? Nikt jej nie uczył zabijania. Nie chciała
zabijać.
— Ellen, niech
cię szlag! — warknął Alistair.
Przed jej
twarzą pojawiła się jego tarcza. Alistair stęknął, gdy odbił ciało skaczącego
na nią wilka, i posłał jej zdenerwowane spojrzenie. Była w stanie tylko
podłapać kontakt wzrokowy, mocniej zaciskając dłoń na sztylecie.
Miał krew na
twarzy. Już się nie uśmiechał. Wyglądał strasznie.
— Jeśli nie
umiesz walczyć, schowaj się za Davethem! — polecił.
Zamierzała mu
coś odpowiedzieć, kiedy w powietrzu świsnął miecz sir Jory’ego. Runął na
grzbiet wilka, od razu łamiąc jego kręgosłup. Zwierzę padło na ziemię, drżąc w
przedśmiertnych konwulsjach.
Z piersi Ellen
wyrwał się jęk. Gwałtownie odwróciła się plecami do tego widoku i zacisnęła
powieki, obejmując się ramionami. Chyba upuściła sztylet. Trudno. Serce biło
jej tak szybko. Tak boleśnie.
Chciała do
domu.
— Ostatni —
oznajmił sir Jory.
— Młoda, coś
ty odstawiła? — spytał niezadowolony Daveth. — Jak nie masz zamiaru używać tych
zabawek, to co ty tu właściwie robisz? Szara Strażniczka, co?
Ellen opuściła
wzrok na leżący w trawie sztylet. Nie chciała tu być. Nie powinna tu być. To
nie ona miała się tu znaleźć. Na sztywnych nogach kucnęła, wyciągając rękę po
broń.
Poczuła, że
ktoś położył dłoń na jej ramieniu. Uniosła głowę – na moment oślepiły ją
przebijające się przez gęste korony drzew promienie, więc zmrużyła oczy. Obok
niej klęczał Alistair, uśmiechając się. Tak jak wcześniej. Teraz jakby cieplej.
Z wyczuciem zacisnął palce na jej ramieniu i sam sięgnął po leżący sztylet.
Wcisnął go w jej sztywne ręce.
— Wiem,
zabijanie jest trudne. Ale czasami musimy to zrobić, by przeżyć. Żaden z nas by
nie chciał, żebyś zginęła, zagryziona przez rozwścieczonego wilka — zapewnił,
klepnął ją przyjacielsko w plecy i wstał. — Ruszajmy dalej, puste fiolki i
traktaty czekają.
Ellen powiodła
za nim spojrzeniem. To… było miłe. Opuściła wzrok i przyjrzała się swojemu
sztyletowi. Wiedziała, że nie miała wyboru. Tylko ani umysł, ani ciało nie
słuchały. Nie umiała z tym wygrać. Nawet nie do końca się starała.
Westchnęła,
wsparła się na ziemi i dźwignęła się z klęczek. Ruszyła na końcu grupy,
puściwszy i Davetha, i sir Jory’ego przodem. Alistair odmaszerował dość daleko,
by jego kontury nieco rozmyły się wśród gęstej mgły. Ellen obróciła sztylet w
ręku, zanim nerwowo wcisnęła go z powrotem do osłonki.
— Nie polowały
— odezwał się Daveth, zwracając na siebie uwagę Alistaira. — Krew była tylko na
pyskach. Gdyby walczyły, sierść byłaby poplamiona. Wychodzi na to, że znalazły ofiarę. Będziemy musieli
uważać.
Alistair bez
słowa skinął głową.
Spośród mgły
zaczęły wyłaniać się dziwne kształty. Ellen zmarszczyła czoło, lekko
przyśpieszając kroku. Z oddali cienie wyglądały trochę jak kłody, ale wystarczyło
podejść bliżej, by rozpoznać rozwłóczone po Głuszy ciała. Nogi odmówiły Ellen
posłuszeństwa – stanęła jak wryta, zapominając, jak się oddychało. Usłyszała
ciche przekleństwo Alistaira.
Co tu się, na
płonący miecz Andrasty, wydarzyło?
Daveth
przykląkł, przesuwając palcami po wilgotnej ziemi. Sir Jory razem z Alistairem
zainteresowali się zwłokami. Ellen nawet nie czuła smrodu. Musieli zostać
zabici dość niedawno, góra dzień temu. W takiej wilgoci rozkład na pewno
następował szybciej. Poczuła, jak gardło nieprzyjemnie się zaciskało,
zostawiając na języku posmak żółci. Kogo tu zamordowano? Nie umiała powiedzieć,
czy to wataha wilków ich zaatakowała, czy wilki po prostu znalazły łatwą
zdobycz. Jeśli wierzyć Davethowi, to drugie.
Na sztywnych
nogach ruszyła przed siebie, uważając, by nie zbliżyć się do żadnego z ciał.
Zauważyła, że niektórym brakowało kończyn. Odwróciła wzrok, przesuwając nim po
wyłaniających się z mgły drzewach.
— Nie
wyglądają jak nasi — odezwał się za jej plecami Alistair.
— I to na nich
żerowały wilki — doniósł Daveth. — Znalazłem ślady.
— Niektórzy
mają na sobie szaty — mruknął sir Jory. — Może…
Ellen chciała
się na nich obejrzeć, ale nagle straciła ziemię pod nogą. Runęła, czując, jak
zimna woda otulała najpierw jej łydkę, potem kolano – a wreszcie ją całą. Nie
znalazła niczego, czego mogłaby się chwycić, po prostu zanurzyła się pod mętną,
brudną powierzchnię. Spróbowała wymacać stabilne podłoże, ale jej ręce zapadły
się w miękkim, zdradliwym dnie, które zdawało się nie mieć końca.
Poczuła
szarpnięcie i wreszcie zaczerpnęła głębokiego tchu. Ktoś pociągnął ją w tył,
najpierw natrafiła nogami na twardy grunt, a po chwili runęła na niego plecami.
Ręce zniknęły z jej ramion, usłyszała zduszone westchnienie. Nie miała siły
otwierać oczu i patrzeć na tego, kto ją uratował. Zacisnęła powieki, oddychając
nieco szybciej, niż powinna. Serce tak mocno waliło jej w piersi.
— Mogłaś
utonąć — dobiegł ją pełen wyrzutu głos Alistaira.
Mogła, i
pewnie wyświadczyłaby wielu osobom sporą przysługę w ten sposób.
W odpowiedzi
wzruszyła ramionami. Naprawdę nie zauważyła, że kończyła się ziemia, a
zaczynało bagno. Nic dziwnego, że o Głuszy Korcari krążyły straszne opowieści –
ledwo do niej weszła, już dwa razy prawie straciła życie.
Dźwignęła się
i usiadła. Wstrząsnął nią dreszcz, ale niewiele mogła na to teraz poradzić.
Pozostawało zacisnąć zęby i udawać, że nie było jej zimno.
— Tam coś leży
— odezwał się sir Jory.
Ellen
rozejrzała się nieco zdezorientowana, nie wiedząc, gdzie pokazywał. Pierwszy
zareagował Daveth – wyminął ją i wszedł jedną nogą do bagna, mocno wychylając
się do przodu. Rozległo się kolejne przekleństwo Alistaira.
— Oszaleliście
— burknął, chwytając ramię Davetha, żeby pomóc mu się wydostać.
Daveth
przyciągnął do brzegu coś, co przypominało wcześniej kłodę. Dopiero teraz,
kiedy przydryfowało prawie pod jej nos, Ellen zorientowała się, że patrzyła na
zwłoki. Zdusiła piśnięcie w piersi i podciągnęła pod siebie nogi, szeroko otwartymi
oczami wpatrując się w nieruchome ciało.
— Ktoś z
Zakonu — zawyrokował Daveth. — Tylko oni noszą takie szmaty.
Ellen nie
potrafiła z całą pewnością stwierdzić, czy szata była w jaskrawych
pomarańczowych barwach Zakonu – pokrywał ją brud.
— To by pasowało
do pozostałych martwych — dodał sir Jory.
Coś wystawało
z kieszeni szaty. Ellen uniosła się na ręku i ostrożnie sięgnęła do trupa. To
wydawało się okropne. Wstrzymała oddech, krzywiąc się z obrzydzeniem, kiedy
zaciskała palce na fragmencie papieru. Wyszarpnęła go spod materiału i czym
prędzej się wycofała.
— Co to? —
zainteresował się Daveth.
Ellen
rozłożyła kartkę. Serce nieco się jej ścisnęło.
— List —
odparła.
— I co w nim
jest?
— Najdroższy
synu — zaczęła czytać, westchnąwszy — cieszy mnie, że chcesz iść w me ślady i
nieść słowo Stwórcy nieoświeconym. Szkoda, że nie wybrałeś sobie do tego
jakiegoś bezpieczniejszego miejsca! Wybacz, że tak wcześnie wyruszyłem do
Głuszy, synu, ale chciałem rozbić obóz i rozpocząć od razu. Chasydzi szanują
tych, którzy potrafią przetrwać w Głuszy; liczyłem, że nauczę się owej sztuki i
może zapoznam się z jakimiś tubylcami, byśmy byli gotowi na twe przybycie.
Gdy dotrzesz
do Głuszy, trudno będzie ci znaleźć drogę. Poniżej wymieniam kilka
charakterystycznych miejsc; idź ich tropem, a dotrzesz do skrytki, w której
zostawiłem dla ciebie nieco zapasów. Jeśli się zgubisz, postaraj się wrócić do
tego miejsca, znajdę cię tam.
Poczynając od
wejścia do Głuszy od strony Ostagaru: szukaj drzewa opartego o zniszczony
budynek, przejdź pod „mostem” z powalonego pnia, po prawej stronie miniesz
zanurzoną wieżę, spójrz między wysoki zrujnowany łuk a omszały stojący głaz,
idź ścieżką pełną korzeni i kamieni, szukaj dwóch dużych posągów z kufrem
pomiędzy nimi. Tam się spotkamy.
Kocham cię, Jogby,
synu mój. Obyśmy zobaczyli się wkrótce. Twój ojciec, Rigby.
Ellen bardzo
nie chciała, żeby jej głos zadrżał, ale nie zapanowała nad sobą. Zagryzła
wargę, wpatrując się w ostatnią linijkę. To było potworne. Nawet nie wiedział,
że jego syn już nie żył. Zaszył się gdzieś w Głuszy i czekał.
I miał się
nigdy nie doczekać.
Drżącymi
rękoma złożyła list, jednak nie mogła go wyrzucić. Unikając wszystkich
spojrzeniem, wsunęła go do przytroczonej do pasa niewielkiej torby.
— Cóż, syn się
chyba zgubił — zauważył niepewnie Alistair.
Ellen skinęła
głową. Zgubił się. Przypłacił to życiem. Dźwignęła się z ziemi i od razu
cofnęła się od unoszących się na wodzie zwłok. Spróbowała nie patrzeć na nie,
ale nie mogła oderwać wzroku.
— Musimy
ruszać. W drogę. — Alistair machnął ręką.
Nie
protestowali. Ellen miała wrażenie, że zaraz wybuchnie płaczem. Wolała tego
uniknąć. Dobrze, że nikt się do niej nie odzywał, kiedy maszerowali wąskim
pasem twardej ziemi. Po obu stronach zdradliwej drogi rozciągały się mętne
rozlewiska. Ciekawe, jak wielu śmiałków straciło tam życie?
— Czujesz? —
spytał nagle sir Jory. — Zapach krwi.
Ellen
popatrzyła na niego przerażona. Chyba nie mówił…
I wtedy do
niej też to dotarło. Pamiętała ten odór. Całe Wysokoże przesiąkło nim tamtej
nocy. Tyle że wtedy czuła również smród palonych ciał, zwęglonego drewna i
zakleszczającej się na nich śmierci.
Alistair dobył
miecz. Potoczył dokoła czujnym spojrzeniem, przymrużając oczy. Tak szybko
przestawał przypominać tego wesołego chłopaka z ruin. Wolała, kiedy się uśmiechał.
Wszystko wydawało się wtedy przyjaźniejsze. Alistair jednak nie odezwał się
słowem – skinął głową, dając znak, by ruszali. Sam poszedł przodem.
Mgła nieco opadła.
W oddali zamajaczył zarys zapomnianych przez świat ruin – spojrzenie Ellen
ześlizgnęło się z nich niżej. Jeszcze trochę. Przeszła kilka kolejnych kroków,
czując, jak nogi jej sztywniały, aż w końcu się zatrzymała. Nie oddychała.
Serce chyba przestało jej bić. Nie mogła tego widzieć.
Przed nimi
spoczywała królewska grupa zwiadowcza. Na brzegu bagna leżał przełamany wpół
wóz, ciągnący go wół był rozczłonkowany, jego wnętrzności walały się po ziemi,
plamiąc zieloną trawę ciemną krwią. Wśród tego dywanu okropieństw w ciszy
zastygli nieruchomi członkowie zwiadu. Ich ciała zostały dosłownie zmasakrowane.
Ellen patrzyła na twarze bez rysów, z zerwaną skórą, na pojedyncze kończyny, z
wody wystawało pół tułowia. Drugie pół musiało zostać oderwane. I to wszystko.
Nic więcej. Wyłącznie śmierć, bezmyślna rzeź, krew, smród strachu.
Królewska
grupa zwiadowcza.
Stwórco
umiłowany.
Cisza dzwoniła
w uszach. Ellen miała wrażenie, że już nigdy się nie ruszy. Przecież Fergus
brał udział w zwiadzie. Może w innym? Nie w tym? Oczywiście, że w tym, głupia.
Twój brat leżał gdzieś tutaj, a ty nawet nie potrafisz go rozpoznać. Coś
zmasakrowało jego ciało do tego stopnia, że nigdy się nie dowiesz, którego
powinnaś pochować.
Jej wzrok
przykuł ruch. Zesztywniała, świdrując spojrzeniem zasnutą mgłą drogę. Ktoś tam
był. Chyba człowiek. Próbował wstać, ale jego ręce rozjeżdżały się w krwawym
błocie. Upadał i znów walczył, żeby się podnieść. Jakby nawet nie zdawał sobie
sprawy, że wszyscy wokół nie żyli.
Ellen
odepchnęła Davetha, potrącając ramieniem sir Jory’ego, i chwiejnie ruszyła
przed siebie, potykając się na leżących wokół trupach. Nie widziała nic poza
rannym człowiekiem. Który nadal oddychał.
Stwórco,
błagam.
— Fergus! —
jęknęła.
— Ellen! —
warknął za nią Daveth.
Zignorowała
go. Musiała dotrzeć do brata. Musiała…
Stanęła tuż
przed słaniającym się mężczyzną.
To nie był
Fergus. To nie był jej Fergus.
Zachwiała się,
czując, jak miękły jej nogi. Czyli Fergus nie żył? On też zginął? Została
zupełnie sama? Nikogo nie zdołała ocalić. Wszyscy odeszli. To koniec. Po co w
ogóle miała się teraz starać?
Ktoś chwycił
ją za łokieć, zanim runęła na ziemię. Nie miało to żadnego znaczenia.
Zapatrzyła się pustym wzrokiem na słaniającego się żołnierza, nie odnajdując w
sobie nawet cienia współczucia. Nie był Fergusem. Mógł umierać.
— Kto… to? —
wyjęczał mężczyzna, unosząc się na rękach. — Szara… Straż?
— Nieźle
wygląda, prawda? — rzucił pogodnie Alistair.
— Mój oddział…
został zaatakowany… — wydusił z trudem. — Pomioty… wyszły… spod ziemi… To… —
urwał, by złapać nieco powietrza, prawie osunął się z powrotem na wilgotną ziemię.
— Nie mieliśmy szans…
Nie mieli
szans. Zupełnie jak w Wysokożu. Jej brat nie miał szans.
Mimo to ten
człowiek przeżył. Dlaczego nie Fergus?
Stwórca jej
nienawidził. Była gotowa odwzajemnić to płonące uczucie.
Obróciła głowę
do Alistaira, otwierając usta, ale w pierwszej chwili nie wydobyła z siebie
żadnego dźwięku. To nie wina tego żołnierza, że jej brat zginął. Nie mogła się
na niego wściekać za coś takiego.
— Spróbujmy go
chociaż obandażować — poprosiła.
Alistair
skinął głową. Podłapała jego ciepły uśmiech, zanim ukląkł przy mężczyźnie. Z
niedużej torby wyjął krzywo pozwijany materiał. Wyglądał, jakby bardzo długo
walczył o niego z wyjątkowo rozbawionym mabari.
Ellen wydało
się, że gdyby nie wszystko inne, mogłaby się uśmiechnąć.
— Mam tutaj
bandaże — stwierdził.
Zawahał się,
patrząc na pokryte krwią ciało mężczyzny, i ostatecznie owinął jego brzuch.
Mocno zawiązał materiał, żeby nie osunął się podczas marszu. Pomógł żołnierzowi
wstać, pozwalając wesprzeć się na swoim ramieniu.
Ellen
wiedziała, że powinna zareagować. Stała jednak jak kukiełka, pusta i obojętna.
— Dziękuję! —
jęknął mężczyzna. — Ja… muszę się stąd wydostać!
Nie czekając
na nic, ruszył w kierunku ruin Ostagaru. Ellen nie odsunęła się z jego drogi,
ale Daveth i sir Jory ustąpili mu miejsca. Chyba wszyscy odprowadzili go
czujnymi spojrzeniami, kiedy powoli, jednak uparcie kuśtykał w gęstniejącą
mgłę.
— Słyszeliście?
Cały patrol zaprawionych w boju żołnierzy zabity przez mroczne pomioty! —
sapnął w zaległej ciszy sir Jory.
Ellen zmrużyła
oczy i obróciła do niego głowę.
— Uspokój się,
Jory — upomniał go Alistair. — Jeśli zachowamy ostrożność, nic nam się nie
stanie.
— Ci żołnierze
byli ostrożni, a mimo to zginęli — odparł. — Ile mrocznych pomiotów może zabić
nasza czwórka? Tuzin? Setkę? W tych lasach czai się cała armia!
Panikowanie
niczego im nie da. Jeśli mieli zginąć, zginą. Tak to działało. Życie udowodniło
jej to nad wyraz boleśnie. Mimo to milczała, smakując na języku wiele gorzkich
słów, którymi mogłaby zabić w sir Jory’m jakąkolwiek nadzieję.
— W okolicy są
mroczne pomioty, ale na główną część hordy raczej się nie natkniemy — uparł się
Alistair.
Brzmiał, jakby
naprawdę w to wierzył. Ellen przyjrzała mu się pustym wzrokiem. Za jego plecami
leżały czyjeś zwłoki. Może to akurat Fergus.
— Skąd możesz
wiedzieć? — prychnął sir Jory. — Nie jestem tchórzem, ale to lekkomyślne.
Powinniśmy zawrócić.
Rozejrzał się
po nich, jakby szukając sojuszników. Daveth wywrócił oczami i, skrzyżowawszy
ręce na torsie, popatrzył w przeciwną stronę. Wzrok sir Jory’ego spoczął na
niej, świdrujący i pełen niepokoju.
Naprawdę
myślał, że mu pomoże?
— Stawienie
czoła tym niebezpieczeństwom to część naszego testu.
Nie rozpoznała
swojego głosu, całkowicie obojętnego, odległego. Czuła, że poruszały się jej
usta, ale nie wiedziała, skąd przyszły do niej słowa. Nie odwróciła jednak
spojrzenia od przestraszonego sir Jory’ego, nagle czując się od niego starszą,
chociaż różnica wieku w oczywisty sposób rozkładała się odwrotnie.
Była starsza o
prawie setkę trupów.
— To… prawda —
przyznał powoli.
Alistair
posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie. Nie odpowiedziała na nie, nagle
przytłoczona tą rozmową. Czy mogliby już pójść? Przestać mówić?
— Wiedz jedno —
odezwał się Alistair. — Każdy Szary Strażnik potrafi wyczuć mroczne pomioty.
Niezależnie od tego, jak są przebiegłe, mogę ci zagwarantować, że nie wezmą nas
z zaskoczenia. Dlatego tu jestem.
— Widzisz,
panie rycerzu? — wtrącił Daveth, szczerząc zęby do sir Jory’ego. — Możemy
zginąć, ale zostaniemy ostrzeżeni, nim to się stanie.
— I to miało
być… pokrzepiające? — wydusił.
— Nigdy nie
mówiłem, że będzie łatwo — zauważył Alistair i wskazał dalszą drogę wijącą się
wśród bagien. — Ruszajmy więc.
Ellen podążyła
za nimi, kiedy podjęli wędrówkę. Otoczyła się ramionami, nie wiedząc już, czy
to zimno bagnistej wody wstrząsało jej ciałem, czy zimno pustki w piersi.
Stawiała krok za krokiem, posłusznie, ale cała ta wyprawa przestała mieć
znaczenie. Powinna umrzeć. Powinna jak najszybciej umrzeć. I tak nie miała dla
kogo żyć.
Powietrze
stawało się coraz chłodniejsze. Przenikało jej przemokniętą, lekką zbroję,
sprawiając, że drżała. Może zacznie szczękać zębami. Albo lepiej nie – zauważą
wtedy, że coś było nie tak. Zaczną pytać. Alistair na pewno się o nią zmartwi.
Co mogłaby mu odpowiedzieć? To nic takiego, Alistairze, po prostu cała moja
rodzina nie żyje i naprawdę wolałabym zdechnąć. Teraz.
Potknęła się o
własną stopę. Kolana się pod nią ugięły i runęła ku ziemi – to dopiero było
żałosne. Nawet nie potrafiła chodzić. Ktoś jednak chwycił jej łokieć, zanim
upadła. Szarpnęło, trochę zabolało, ale poderwała zaskoczone, spłoszone
spojrzenie. Dostrzegła lekki, nieco speszony uśmiech Alistaira.
— Uważaj
trochę na siebie, dobrze? — poprosił.
Po co?
Bezmyślnie
skinęła głową. Nie mogła mu powiedzieć, że chciałaby zginąć. Na pewno by się
przejął. Nie potrzebował tego problemu na głowie. Odwróciła wzrok, ruszając.
— Ciekaw
jestem, czym się Duncan upił, że ją zwerbował — mruknął Daveth.
Ellen
zacisnęła zęby.
Nie. Zostawcie
ten temat.
— Uważaj, bo
cię jeszcze zaskoczy — stwierdził wesoło Alistair. — Jestem pewien, że Duncan
najlepsze zostawił na koniec.
On był zbyt
miły, żeby walczyć z mrocznymi pomiotami. Ellen nawet nie podejrzewała, że tacy
ludzie istnieli.
Zerknęła na
niego, wiedząc, że zasługiwał chociaż na uśmiech, ale nie potrafiła. Skuliła
ramiona i nie powiedziała niczego, czując, jak zimna dłoń zaciskała się na jej
gardle. Oby ta wyprawa skończyła się jak najszybciej. Zaraz. Teraz.
Alistair
gwałtownie się zatrzymał. Daveth prawie na niego wpadł i, cofając się, byłby
Ellen podeptał, gdyby się nie odsunęła. Popatrzyła na Alistaira, nie
rozumiejąc, co się działo. Na jego twarzy dostrzegła ponury cień, w oczach
pojawiła się czujność, której wcześniej nie widziała. Po plecach przebiegł jej
dreszcz.
— Zachowajcie
spokój. To jest najważniejsze — poprosił niskim głosem.
Ellen
zmarszczyła czoło i popatrzyła w stronę, w którą się wpatrywał. Przez kilka
chwil widziała tylko mgłę, mimo to sięgnęła do sztyletów. Sztywno zacisnęła
palce na ich rękojeściach, wydobywając je z osłonek. Usłyszała, że Daveth
przygotowywał łuk do strzelania. Nadal niczego nie dostrzegła. Może tylko…?
Rozkaszlała
się. Jej nozdrza wypełnił nieprawdopodobny, duszący odór, który prawie wycisnął
z oczu łzy. Nie mogła nabrać oddechu, gardło zaciskało się w obrzydzeniu, a
płuca paliły z braku powietrza. Dokoła poniosły się dziwne odgłosy,
przypominające skrzeczenie, ale też dziwne, niepokojące mruczenie.
Z mgły
wyłoniły się pierwsze kształty.
Cztery z dziwnych
istot, niskie i krępe, o sterczących na boki szpiczastych uszach oraz
groteskowo wykrzywionych mordach, ruszyły na pobliskie wzgórze. W szponiastych
łapał ściskały prymitywne łuki. Ich zbroja, poskładana chyba ze wszystkich
gnijących pancerzy, jakie tylko znalazły, zaklekotała. Od ich ciał odrywały się
całe płaty skóry – i tam, gdzie dotknęły ziemi, pokrywały ją dziwnym czarnym
osadem.
Jakby
zmaterializowało się plugastwo.
Poza nimi
Ellen zauważyła też dwa wysokie, przypominające ludzi, które zawarczały,
wyciągając poszczerbione miecze. Uzbrojone były równie miernie, a ich ciała
miały odcień gnijącej żółci, wyłupiaste rybie oczy prześlizgiwały się
niewidzącym spojrzeniem po twarzach nowych ofiar. Brakowało im fragmentów
czaszek, z otworów zionęła śliska, błyszcząca materia, może mózg. Bojowo uniosły
miecze i z jazgotem rzuciły się do ataku.
Ellen poczuła,
jak sztylety wysuwały się z jej bezwładnych dłoni. Wpatrywała się w
nadciągające potwory, nie czując niczego. Upuściła broń. Jak miała walczyć?
…jak miała z tym walczyć nawet z bronią?
Słyszała ostry
głos Alistaira – krzyczał coś, może wydawał rozkazy, ale nie rozróżniała słów.
Nie widziała, żeby Daveth albo sir Jory zaatakowali. Najwyraźniej to tu
kończyła się ich wędrówka. W starciu z potworami, które zniszczyły cały jej
świat.
Nabrała
świszczącego wdechu, wyrywając się z odrętwienia.
To były
mroczne pomioty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz